nowości 2025

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

MACHNIĘCIA, Bieszczadzki smalec 1

2016-06-02 14:46

29/30 kwietnia 2016 [wieczór – noc – ranek]

Z Przem, moim kumplem, na dworcu Toruń Główny zapakowani w plecaki. Żegnają nas dwa anioły, jak to w Toruniu. Myślą czepiamy się wspomnień bieszczadzkich. Przem próbuje odkurzyć to, co mu bieszczadzkiego zdarzyło się 27 lat temu, ja omiatam zdarzenia sprzed niemal 8 laty.

Czekamy na wjazd bezszelestnego pojazdu szynowego. Luksusy pociągowe w stronę stolicy. Ciche nieba, ludzie szemrzący na swoich iPhonach. Szarpanie słońca ku zachodowi. My na południe ku granicy z Ukrainą. Poza tym nic nie myślę, siedzę patrząc na kwietniowe niebo ku wieczorowi. Po chwili światła stolicy zagarniają mnie. Na Zachodnim w Warszawie nie ma pustki: dominują głosy rosyjskie i ukraińskie. Trochę młodych skupionych w grupy. Ciepło. Herbatka. Ciastko. Patrzę na chodzących tu i tam. Przem, kumpel, obok mnie. Gadamy. Minuty umykają. Czekamy na dalszą podróż.

Niebawem autobus do Sanoka. Kiedy czekanie minęło, na przystanku tłumy napierają: dwie setki ludzkie na południe do Sanoka i Polańczyka. Dziwne to. Bliskość tego i tej, autobus niebieski. Męczące godziny do Sanoka, któregom widział mniej niż dwa miesiące temu w śniegu brudnym. Teraz wyzwala się wiosna. Domy małe i duże kolorowe, staranne, przestronne. Gdzieniegdzie bieda mała, też kolorowa. Koniec trasy. Sanok. O 6 rano ludzi kręci się niedużo, czekają na busy obsługiwane przez tutejszych. Sezon co prawda zaczyna się dopiero w czerwcu i potrwa do końca sierpnia, ale każdy dłuższy weekend tutejsi wykorzystują, by zarobić. My próbujemy zorganizować transport do Ustrzyk Górnych, ale udaje się tylko do Wetliny. Jakieś 10 kilometrów trzeba by iść, a nam się nie uśmiecha z tobołami pchać się pod górę. Grzejemy autobusem małym i opędzamy kolejne minuty. Jakaś mglistość wchodzi do naszych głów. Deszcz na zewnątrz maże szyby autobusu. W środku siedzą młodzi, może studenci. Dobijamy Lutowisk, pokapuje deszcz, choć ciepło. Już widzę te bieszczadzkie mgły jak mleko, a czasem i śmietana. Wysiadamy z autobusu i biegniemy w dół do małego busika, do którego nie udało nam się wejść w Sanoku. Ale teraz kilka osób wysiadło, więc mamy miejsce. Śmiejemy się z Przem, że jakoś nam się udało, że kilkanaście godzin w podróży minęło tak szybko. Może dlatego, że to nasza 3 przesiadka. Mija 12 godzina odyssei. To prawie tak daleko jak do Bangkoku.

© Maciej Wróblewski