Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Wojciech Juzyszyn Efemerofit
Gustaw Rajmus Królestwa
Karol Samsel Autodafe 8
Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy
Edward Balcerzan Domysły
Henryk Bereza Epistoły 2
Roman Ciepliński Nogami do góry
Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3
Anna Frajlich Odrastamy od drzewa
Adrian Gleń I
Guillevic Mieszkańcy światła
Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra
Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji
Zdzisław Lipiński Krople
Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden
Tomasz Majzel Części
Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła
Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta
Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu
Karol Samsel Autodafe 7
Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III
Marek Warchoł Bezdzień
Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane
29/30 kwietnia 2016 [wieczór – noc – ranek]
Z Przem, moim kumplem, na dworcu Toruń Główny zapakowani w plecaki. Żegnają nas dwa anioły, jak to w Toruniu. Myślą czepiamy się wspomnień bieszczadzkich. Przem próbuje odkurzyć to, co mu bieszczadzkiego zdarzyło się 27 lat temu, ja omiatam zdarzenia sprzed niemal 8 laty.
Czekamy na wjazd bezszelestnego pojazdu szynowego. Luksusy pociągowe w stronę stolicy. Ciche nieba, ludzie szemrzący na swoich iPhonach. Szarpanie słońca ku zachodowi. My na południe ku granicy z Ukrainą. Poza tym nic nie myślę, siedzę patrząc na kwietniowe niebo ku wieczorowi. Po chwili światła stolicy zagarniają mnie. Na Zachodnim w Warszawie nie ma pustki: dominują głosy rosyjskie i ukraińskie. Trochę młodych skupionych w grupy. Ciepło. Herbatka. Ciastko. Patrzę na chodzących tu i tam. Przem, kumpel, obok mnie. Gadamy. Minuty umykają. Czekamy na dalszą podróż.
Niebawem autobus do Sanoka. Kiedy czekanie minęło, na przystanku tłumy napierają: dwie setki ludzkie na południe do Sanoka i Polańczyka. Dziwne to. Bliskość tego i tej, autobus niebieski. Męczące godziny do Sanoka, któregom widział mniej niż dwa miesiące temu w śniegu brudnym. Teraz wyzwala się wiosna. Domy małe i duże kolorowe, staranne, przestronne. Gdzieniegdzie bieda mała, też kolorowa. Koniec trasy. Sanok. O 6 rano ludzi kręci się niedużo, czekają na busy obsługiwane przez tutejszych. Sezon co prawda zaczyna się dopiero w czerwcu i potrwa do końca sierpnia, ale każdy dłuższy weekend tutejsi wykorzystują, by zarobić. My próbujemy zorganizować transport do Ustrzyk Górnych, ale udaje się tylko do Wetliny. Jakieś 10 kilometrów trzeba by iść, a nam się nie uśmiecha z tobołami pchać się pod górę. Grzejemy autobusem małym i opędzamy kolejne minuty. Jakaś mglistość wchodzi do naszych głów. Deszcz na zewnątrz maże szyby autobusu. W środku siedzą młodzi, może studenci. Dobijamy Lutowisk, pokapuje deszcz, choć ciepło. Już widzę te bieszczadzkie mgły jak mleko, a czasem i śmietana. Wysiadamy z autobusu i biegniemy w dół do małego busika, do którego nie udało nam się wejść w Sanoku. Ale teraz kilka osób wysiadło, więc mamy miejsce. Śmiejemy się z Przem, że jakoś nam się udało, że kilkanaście godzin w podróży minęło tak szybko. Może dlatego, że to nasza 3 przesiadka. Mija 12 godzina odyssei. To prawie tak daleko jak do Bangkoku.
© Maciej Wróblewski